Niedzielnik miał pojawiać się rano. Takie było moje założenie, że dopieszczam go w sobotę, planuję publikacje i kiedy ja słodko przewracam się na drugi bok, Wy sięgacie po kawę i czytacie niedzielnik. Niestety, czasem w życiu bywa tak, że nasze plany szlag jasny trafia i jest tak, że NOPE. Tak właśnie było dzisiaj. Mój plan się nie powiódł i choć miałam 3/4 tekstu przygotowane, nie nadawał się do publikacji bo… zasnęłam. Wczoraj, w trakcie pisanie. Z telefonem na twarzy obudziłam się jakieś dwie godziny później. Cóż, czego się nie robi dla udanego niedzielnika! Także zapraszam Was na poobiednią lekturę, bo trochę mam Wam do powiedzenia.
➥ O byciu sobą i czytaniu książek
➥ Najlepszy prezent dla blogera
Wikingowie – kozacki serial
Czasami kłamię, Alice Feeney
W każdym niedzielniku staram się Wam pokazać jakąś fajną książkę. Czytam sporo, więc zazwyczaj mam co polecić i tym razem nie jest inaczej. „Czasami kłamię”, Alice Feeney, to książka dość nieoczywista. Amber opowiada swoją historię będąc w śpiączce. Trwa to już jakiś czas, a ona nie do końca wie jakim cudem znalazła się w tym położeniu. Jej małżeństwo jest bliskie rozpadu, kontakty z rodziną tez nie należą do najlepszych, a ona nic nie może zrobić. Leży przykuta do łóżka, pozbawiona możliwości interwencji, reakcji czy czegokolwiek. Muszę powiedzieć, że książka wciąga dość szybko, bo już od pierwszych kartek jest sporo niewiadomych. To nie jest zbyt ciężka lektura, nic mrożącego krew w żyłach, ale uważam, że warto po nią sięgnąć. Ciekawy zwrot akcji i zakończenie, którego się nie spodziewałam.
#trochępomarudzę
Zamiast jednak użalać się nad sobą, chwytam aparat w dłonie i działam. Raz z powodzeniem, a innym razem ponoszę totalną klęskę, bywa różnie. Mam jednak nadzieję, że ten kryzys powoli mija. Zdecydowanie nie lubię listopada. Na szczęście mamy już grudzień, a ja zabrałam się już za świąteczne zdjęcia i właściwie nie jest tak źle. To tak cudowny okres, że nie ma co się przejmować, tylko działać. Prawda?
➥ Jak przygotować zdjęcia przed publikacja?
Najgorszy dzień w roku
To był jeden z tych dni, o których od samego początku chciałoby się zapomnieć. Nie, to nie był piątek i nawet nie był 13-ego. To byłby najzwyklejszy dzień na świecie, gdyby nie fakt, że był najgorszym dniem w 2017 roku. Zanim Wam opowiem co się stało, kilka słów wstępu. Ja wiem, że przesadzam. Wiem, że nic AŻ takiego się nie stało, że za bardzo przeżywam, ale taka jestem. Przeżywam, podchodzę do wielu rzeczy emocjonalnie i może to bardziej wada niż zaleta – ale taka już jestem. Przejmuję się, zależy mi, staram się i daje z siebie dużo. Mówiłam już, że przeżywam?
Drugą sprawą jest to, że mam bardzo, bardzo silną intuicję. Nie wiem z czego to wynika, ale mam naprawdę dobrego nosa do wielu spraw. Często podejmuję intuicyjne decyzje i zazwyczaj dobrze na tym wychodzę. Łatwo wyczuwam ludzi i różne sytuacje. Jestem takim trochę jasnowidzem własnego życia. Tylko nie na zbyt wielką skale. Okej, skoro to już mamy jasne, to pora na ten okropny dzień.
Aha, i jeszcze coś. Przywiązuje się do przedmiotów (do ludzi też, ale oni częściej zawodzą). Jestem sentymentalna, mam ulubione kubki, talerze, szklanki, nad których zbiciem ubolewam. Taka już jestem.
No więc, to był jeden z tych dni, o których od samego początku chciałoby się zapomnieć. Obudziłam się o 8:00 rano, a za oknem jakby była 17:00. Ciemno, buro, ponuro, szaro i nic tylko odwrócić się i walnąć z powrotem na łóżko. Od momentu kiedy otworzyłam oczy byłam nie w sosie, bez energii i jakaś taka smutna. Jak sobie tak pomyślałam o tym później, to była właśnie moja intuicja. Mówiła mi: „Agnieszka, przygotuj się. Dzisiaj będzie chu*owo!”, olałam ją i dostałam za swoje. Humor nie dopisywał mi od rana, ale ja nie jestem typem człowieka, który w takich sytuacjach załamuje ręce. Nic z tych rzeczy.
Zrobiłam sobie śniadania, przygotowałam kawę i zabrałam się do pracy. Nie pamiętam czy robiłam zdjęcia, czy pisałam jakiś tekst na zlecenie, czy po prostu ogarniałam firmowe sprawy. Po godzinie zadzwoniła moja mama, czy nie mam ochoty na szybki maraton po sklepach. Mnie dwa razy pytać nie trzeba. Ogarnęłam się i po 20 minutach byłyśmy w trasie na miasto. Miodzio. Zakupy to zawsze spoko opcja na poprawę humoru, a ja umiem w zakupy, ooooj umiem. Choć ta moja intuicja cały czas mnie niepokoiła, ponownie ją olałam. Zaliczyłyśmy kilka ulubionych sklepów, w tym oczywiście TKMAxx (gdzie dorwałam kilka rarytasów) i wróciłyśmy do domu. W między czasie sprzeczka przez telefon, skok ciśnienia i irytacja. Czyli znowu się zaczyna.
Wróciłam do domu, mimo wszystko w znacznie lepszym humorze. Podekscytowana jakąś mało istotną opowieścią, chwyciłam czytnik. Tak po prostu, spontanicznie nie mając w zamiarze, w środku rozmowy zacząć czytać (choć bywało i tak). I co? Kindle wypadł mi z ręki.
Teraz czas na dygresję.
Kindle, to moje dziecko. Najukochańsze, najwspanialsze, chronione i przytulane. Jestem chora, ale jakby – wszyscy to już wiemy. Bardzo o niego dbam, kupuję pokrowce, czyszczę, zapewniam dostęp do nieograniczonego źródła energii i po prostu go kocham miłością obsesyjną.
Koniec dygresji.
W momencie kiedy moje elektroniczne dziecko zderzyło się z podłogą odczułam jednocześnie maksymalne wkur*wienie i ulgę. Przecież jest w pokrowcu. Nic mu się nie stanie.
No i się przeliczyłam.
Ekran zalany. Rozpacz i niedowierzanie. Ale, że jak to? Przecież to niemożliwe! Jakim cudem?! Mój pokrowiec z Aliexpress (nie prawda, bo z Allegro) nie uratował mojego czytnika? JAK ŻYĆ?
➥ Czy warto kupić Kindle’a?
Oczywiście jak same widzicie nie jest tak źle. Da się czytać, a wada nie przeszkadza w użytkowaniu, ale ja oczywiście już w panice i wielkiej rozpaczy. Long story short: napisałam do Amazonu czy mogą mi pomóc, ale przesympatyczny pan z obsługi klienta zapewnił mnie, że jedyna opcja to rabat 15% na nowy czytnik. Kompletnie mnie to nie urządzało, ale w końcu idą święta i… No. Z okazji Black Friday kosztował 80£, okazało się, że moja zniżka łączy się z promocją i kupiłam oryginalny czytnik na brytyjskim Amazonie najtaniej w historii świata (340zł).
To była druga rzecz, która poszła tego dnia źle, okazało się, że to nie wszystkie atrakcje. Największe rozczarowanie dopiero czaiło się gdzieś za rogiem. Parę godzin później, kiedy pogodziłam się sama ze sobą, w ekspresowym tempie przeżyłam żałobę po Kindlu i doszłam do siebie – otrzymałam maila. Maila, który całkowicie zniszczył moje plany na 2018 rok. Nie chcąc (póki co) zagłębiać się w sytuację, ten mail zakończył pewną współpracę. Po prostu. Teraz sobie pomyślicie: „Boże, ale przeżywa!”. I oczywiście macie racje, ale przecież ostrzegałam.
Chodzi mi po prostu o to, że jeżeli coś robisz, pracujesz nad tym od lat, wkładasz siebie, swój czas i serce, i w końcu zaczyna Ci to przynosić profity, podejmujesz świetną, owocną współpracę i dajesz z siebie wszystko, a ktoś z dnia na dzień Ci to odbiera, nie jest łatwo przejść z tym do porządku dziennego. Ja doskonale zdaję sobie sprawę, że wina nie jest po mojej stronie, bo ja w 120% wywiązałam się ze swojej części umowy, bo ja kocham to co robię i ZAWSZE daję z siebie maksimum. Jednak w takich sytuacjach człowiek zaczyna wątpić, czy aby na pewno to co robi ma sens. Nie ukrywam, że trochę mnie to przybiło.
Nie, to nie chodzi o to, że ja chcę wywlekać jakiekolwiek brud na łamach bloga i nie będę tego robić. Chcę tylko powiedzieć, że jeżeli podejmujecie długofalowe współprace z markami/agencjami czy nawet małymi firmami (niekoniecznie jako blogerzy, ale nawet jako osoby prywatne) – zabezpieczajcie się. Pilnujcie umów, które zapewniają Wam okres wypowiedzenia, karę – coś, dzięki czemu nie zostaniecie na lodzie z dnia na dzień. Ja tego nie zrobiłam i mam nauczkę. Poczułam się tak, jakby zwolnili mnie z pracy, jakbym została wyrzucona bez konkretnej przyczyny, a przecież byłam świetnym pracownikiem. Nauczka dla mnie, z której i Wy możecie wyciągnąć lekcję: pamiętajcie aby umowa, którą podpisujecie gwarantowała Wam chociaż minimalne zabezpieczenie.
Tego dnia jeszcze zbiłam ulubiony kubek. Pięknie prawda?
Morał z tego taki, że jedna listopadowa środa, okazała się moim piątkiem 13. Miałam ochotę zapakować się pod kołdrę i udawać, że mnie nie ma. Zły humor, łaskocząca podświadomość intuicja, spadające Kindle i rozbite kubki, to niezbyt udane połączenie. Nie polecam.
Następnym razem nie wstaję z łóżka.
Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Każda klęska to nauczka, żeby robić coś lepiej i czerpać naukę z doświadczeń. Jestem mądrzejsza o tą historię, bogatsza, o te doświadczenia i już wiem jakich błędów unikać następnym razem. Chociaż miałam chwilę zwątpienia i przez jedną sekundę myślałam, że ja się do tego po prostu nie nadaje, to nie mam zamiaru myśleć w ten sposób nigdy więcej. Ta sytuacja przypomniała mi, że życie ma wobec nas czasem inne plany, niż my wobec niego.
Porno w restauracji
Nigdy bym się nie spodziewała, że podczas pobytu w restauracji, obsługa zafunduje mi krótki film pornograficzny. Oczywiście nastąpiło, to całkowicie przypadkowo, ale nie wyobrażacie sobie zdziwienia gości, kiedy nad ich głowami pojawił się… film porno, a z głośników wydobywały się jednoznaczne dźwięki. My (bo byłam z Alą) niczego nieświadome, dalej prowadziłyśmy rozmowę, kiedy nasz wzrok padł na telewizor.
Chyba nasz wybuch śmiechu zwrócił uwagę obsługi, która w nerwowym pośpiechy próbowała wyłączyć ten niezwykle wysublimowany film. Uwierzcie mi, zarówno my jak i pozostali goście naszej ulubionej japońskiej restauracji byli całkowicie zbici z tropu. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ten śmieszny incydent poprzedzało bardzo dziwne wydarzenie. Pod naszym oknem stanął mężczyzna, bardzo dziwny mężczyzna. Wpatrywał się w nas przez kilka minut, polizał szybę i robił bardzo dziwne miny. Później ten film… To był naprawdę dziwny wieczór.
Ruszamy z Blogmasami!
Tak, w tym roku znowu mi nie wyszło… Chciałam publikować codziennie przez cały grudzień. Już kolejny rok z rzędu się nie wyrobiłam. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo zbieramy małą grupę blogerek i od 18 do 24 grudnia codziennie na naszych blogach będą pojawiały się posty o tematyce świątecznej, zimowej i nie tylko. Oczywiście każda z nas na pewno przemyci coś praktycznego, co będziecie mogły zastosować u siebie. Tymczasem nie zdradzę Wam więcej szczegółów. Nie powiem kto, gdzie i jak. Stay Tuned!
Nie przegap!
➥ Jak robić klimatyczne zdjęcia? – Ja i trzy cudowne blogerki połączyłyśmy sił i opowiadamy Wam o kulisach zdjęć na bloga. Opowiadamy głównie o dodatkach i naszych trikach na ładne, klimatyczne zdjęcia. Na końcu postu zadałam Wam ważne pytanie, koniecznie zostawcie komentarz!
➥ Jak uniknąć efektu maski? – jeżeli ciastkuje Wam podkład albo wygląda na buzi ciężko, zdradziłam ostatnio 7 trików na nieskazitelny podkład. Może, któryś z nich przyda Wam się w codziennym makijażu?
A jak Wam minął listopad?
PS. Podsumowanie wyzwania fotograficznego postaram się zrobić jak najszybciej! Nie miałam na to czasu ostatnio, ale obiecuję, że się pojawi – jakby co, upominajcie się 😉